Jelenia Góra. Pamięć miasta. Notatki
Patrząc jak znikają znane "od zawsze" potężne fragmenty krajobrazu, w którym wyrośliśmy; fabryki, mosty, pojedyncze domy i całe połacie miasta zamieszkiwane przez pokolenia, upewniam się, że jedyne, co ma szanse przetrwać, to pamięć.
Pamięć miasta. Dla nas tu mieszkających, chwila w jego dziejach. Jaka jest nasza pamięć Jeleniej Góry? Pamięć każdego z nas z osobna i pamięć wspólna?
To pytanie o pamięć, o tożsamość. O to, skąd przybyliśmy i jak kształtujemy swoje miejsce. To także próba odpowiedzi na pytanie, jakie obrazy naszego miasta nosimy w pamięci.
Dojrzeliśmy już do pamięci, również do nostalgii i swoich mitologii. Nasz czas z dystansem odkłada się w fotografiach, warstwa po warstwie.
Na początku był obraz. Stąd ta pamięć. Nie mieszkam już w Jeleniej Górze. Bywam. Ale to także wciąż pamięć mojego miasta.
Jacek Jaśko, Kopaniec/Jelenia Góra, listopad 2008 r.
Ekspozycja Pamięć miasta. Notatki jest częścią projektu Jelenia Góra. Pamięć Miasta realizowanego przez Dom Spotkań Kopaniec we współpracy z Książnicą Karkonoską i tygodnikiem - portalem Jelonka.com. Projekt zakłada m.in. prezentację wybranych autorskich zestawów fotografii w Galerii Książnicy i w przestrzeni publicznej miasta, wydanie albumu fotograficznego, warsztaty
i plenery fotograficzne oraz zapoczątkowanie kolekcji fotografii pod profesjonalna kuratelą kustosza działu fotografii Muzeum narodowego we Wrocławiu, dra Adama Soboty.
Jacek Jaśko
Urodził się w 1955 roku. Pierwsze lata życia spędził w karkonoskim schronisku Strzecha Akademicka. Fotografuje od lat z niesłabnącym uczuciem niedosytu. Laureat Biennale Fotografii Górskiej w Jeleniej Górze. Swoje prace pokazywał m.in. w Aarhus (Dania), Berlinie, Hünfeld, Weisswasser i Monschau (Niemcy), a ostatnio w Galerii na Płocie w Kopańcu i Galerii Fotografii PAKT
w Szczawnie Zdroju. Od lat z grupą zaprzyjaźnionych fotografów pracuje nad cyklem "Sąsiedzi", którego kolejne edycje prezentowane są w Przesiece, Szczawnie Zdroju i Kopańcu i Skierniewicach.
Od lat 90. mieszka w Kopańcu u podnóża Gór Izerskich.
www.dom-spotkan-kopaniec.pl ; e-mail: czakadze@wp.pl
Henryk Waniek Bez fotografii
Z wycieczek szkolnych do Karpacza w czasach szkoły podstawowej, może dwóch, albo tylko jednej, podobnie jak z odwiedzin u ciotki (a właściwie kuzynki matki) w Siedlęcinie, zostało mi w pamięci niewiele. Zaledwie coś mglistego. Więc kto wie, czy - choć to mało prawdopodobne - nie ominąłem przy tych okazjach Jeleniej Góry i wcale jej nie widziałem? W późnych latach 60. znałem już sporo Dolnego Śląska, a szczególnie Sudetów, ale za pierwszy raz, gdy znalazłem się w karkonoskiej stolicy i dobrze go zapamiętałem, muszę uznać ten wrześniowy dzień, gdyśmy tu z kolegą, reżyserem filmowym, dotarli w poszukiwaniu plenerów do filmu KLAKIER. Miasto było mokre jak pies i wynędzniałe jak cała Polska w 1981 roku. Jeleniogórski rynek wyglądał widmowo. Gdybym tylko potrafił, rozpłakałbym się na ten widok. Doba, jaką spędziliśmy tutaj, zostawiła po sobie wiele absurdalnych wspomnień hotelowo-gastronomicznych, ale mniejsza tu o nie. Ostatecznie wyjechaliśmy bez żalu i pomysłu.
Następny raz przyjechałem tutaj, aby odwiedzić moich młodych przyjaciół. Postanowili się osiedlić w sąsiedztwie Miłkowa, porzuciwszy Warszawę na początku trudnych lat osiemdziesiątych. Lata były niełatwe, to prawda, ale przyjechałem bezpośrednim pociągiem Warszawa-Paryż, który tędy przejeżdżał. Dworzec tętnił jeszcze życiem i nie da się tego porównać do sytuacji dzisiejszej. Jelenia Góra była wówczas stolicą województwa i czuło się resztki splendoru. Miałem trochę czasu, więc zajrzałem na rynek i odniosłem dokładnie to samo wrażenie, co przedtem. Demoniczny! W ogóle, przez wszystkie te lata - teraz jest już wiele lepiej - czworobok rynkowych kamienic robił wrażenie wielkiego prosektorium, z trupią szarością ścian, z bliznami po dawnej zabudowie w najbliższym sąsiedztwie. Więc to nie dla zapoznanej urody miasta zacząłem tu przyjeżdżać regularnie i coraz częściej. Lecz bardziej niż samo miasto, wabiła mnie jego okolica; pobliski krajobraz z widocznymi śladami kalectwa, a przede wszystkim góry w niedalekim tle. Zaś sama Jelenia Góra tylko na tyle, na ile byłem zmuszony ją rozpoznawać.
Oprócz bezosobowych okoliczności, przyciągało mnie ku niemu również kilka zaprzyjaźnionych duszyczek. Wtajemniczały mnie w arkana regionu. Świadomie, lub bezwiednie odsłaniały to, co już zostało wypchnięte z jego widzialnej przestrzeni. Krystyna, znająca jak własną kieszeń cały dalszy i bliższy pejzaż kulturowy. Pewien pan Tadeusz, skarbnik lokalnych fantazji. Małgorzata, która w tutejszym teatrze budowała scenografię dla francuskiego reżysera. I jeszcze kilka osób z kręgu przygodnych znajomych, mieszkających tutaj na stałe, lub tylko przelotnie.
Było poza tym coś jeszcze, czego daremnie szukałbym gdzie indziej. Mianowicie - poczucie końca świata. A przynajmniej końca czasu, i to na grubo zanim przemądrzały Fukuyama wynalazł koniec historii. Tutaj wszystko to było naoczne, na wyciągnięcie ręki, bez żadnego tam wymyślania. Ludzie wypełniający ten krajobraz też czynili takie wrażenie, jakby opuścili dawną planetę, wybierając inną, nie wiadomo tylko, czy lepszą. Niewątpliwie, wsiąkałem w ten klimat. Zanurzałem się w nim z jakąś nadzieją, nie tyle głęboko, by w tym wszystkim utonąć, ale raczej jak pływak, nieczujący życzliwości akwenu, ale usiłujący dopłynąć na jakiś nieokreślony drugi brzeg. Musiałbym tu zresztą wyliczać dziesiątki powodów, ale jeden wśród nich był najprawdziwszy. Chodzi o to, że pomimo odległości, którą musiałem pokonywać za każdym razem, docierało się tutaj pewnie i wygodnie. Dokładnie odwrotnie niż dzisiaj, kiedy Jelenia Góra i jej przyległości oddalają się do reszty kraju. Nie przybywa połączeń drogowych, ubywa kolejowych, łatwiej stąd dotrzeć do Pragi i Berlina niż do Warszawy. Polska koncentruje się na Ukrainie, Gruzji, Afganistanie i Iraku, nie mówiąc o Czadzie, dziwnie wierząc, że Dolny Śląsk jakoś sam sobie poradzi.
Zaglądając do Jeleniej Góry tak regularnie, jak to niebawem się stało w tamtych latach, grzechem byłoby nie dostrzegać, że to miasto w swoich lepszych czy gorszych fragmentach jest zapisem jakiejś wzniosłej przeszłości. Żeby ją jednak odczytać, nie wystarczyło tylko biernie patrzeć i apatycznie szwendać się jego ulicami. Doprawdy, do tego, co było tutaj, a jeszcze nie całkiem zniknęło, trzeba się było przepychać przez pokłady pozorów; przez treści niezgadzające się z widzialną prawdą; przez cała tę lichą dekorację już podupadającej komuny. To było nieco smutne, ale też pasjonujące!
Czułem, jak się odsłaniają, warstwa za warstwą, oblicza dawności. W takim stanie rzeczy, jakże nie sięgnąć do literatury, do historii, informacji bieżącej? Pamiętam, że na jeleniogórskim targowisku udało mi się kupić za psie pieniądze cztery kompletne roczniki pisma WANDERER IM RIESENGEBIRGE i mnóstwo zdekompletowanych. Ciekawe, że z tego drukowanego pokarmu, nie tylko zresztą niemieckiego, ku któremu się zwróciłem, szczególnie jeden szczegół zakotwiczył się w mojej pamięci, choć ani niemieckiego autora, ani książki (może czasopisma?), w której to właśnie znalazłem, nie pamiętam. Dotyczyła ta wiadomość założenia miasta i pochodzenia jego nazwy. Pisał ów autor, że książę Bolesław (zapewne chodziło o Krzywoustego bardziej niż Łysego?) wracając z czeskiej wyprawy na księcia Światopełka, chcąc nagrodzić rycerski zapał jednego z dworzan, oddał mu we władanie tutejszą ziemię. Przeczytałem, że rycerz ów zwał się Gelen (po polsku - jak pisał autor - było to Jelen, czyli Hirsch). Od tego imienia (czy nazwiska) wzięła się nazwa miasta. Nic w tym dziwnego, skoro spółgłoska "g" często ulega wymianie na "j". I odwrotnie. Generał - jenerał. Agent - ajent. I tak dalej. Szukam tej opowieści po swoich niemieckich książkach i pismach od lat, ale nie potrafię odnaleźć. Może mi się tylko przyśniło? Chyba jednak nie. Natomiast w internecie znajduję teraz inną opowieść, przewlekłą i niewiarygodną, o Krzywoustym, który polując zabłądził w Górach Izerskich i trafił tam na wyjątkowo rosłego rogacza. Ta druga legenda, mimo że tak drobiazgowo wymyślona, na odległość pachnie kiczem powojennych wynalazców odwiecznej polskości tych ziem.
Czeski Borzywoj, mający na pieńku z Światopełkiem, podobnie jak Bolesław ze swym bratem Zbigniewem, zachęcił księcia polskiego by wpadł do Czech i brał sobie, co mu się żywnie podoba. Nie trwało to długo, ale Bolesław wracał w dobrym humorze, więc rozdawał po drodze swoim wojakom ziemie, kawałek po kawałku. Jeśli więc wracał na Śląsk przez Novosvéstký Průsmyk, czyli jak byśmy to powiedzieli, Przełęcz Jakuszycką, w porywie hojności mógł jakiemuś Jeleniowi (Gelenowi?), jeśli nie jest tylko legendarnym wymysłem, ofiarować tutejsze Inflanty, czyli ziemię u zbiegu Kamiennej i Bobru. Ale to inny Bolesław, tym razem lwówecko-jaworski uznał to dzikie miejsce za miasto z prawdziwego zdarzenia. Byłoby ono o całych 180 lat młodsze niż tradycja uznaje, ale przynajmniej o Bolku II nikt nie powiedział, że ma krzywe usta. To wszystko są sprawy poza zasięgiem aparatu fotograficznego. W tamtych czasach nie było nawet porządnych map. To się da zobaczyć tylko siłą wyobraźni i wyczytać między wierszami skąpych źródeł. Miasto długo dojrzewało do swego obrazu artystycznego. Całe stulecia przeminą zanim zobaczymy Jelenią Górę na dokładnej panoramie Henseliusa, wygrawerowanej pomiędzy rokiem 1719 a 1730. Aż w końcu dorosło do swych pierwszych fotograficznych wizerunków, zapewne z końcem XIX wieku. Ale nawet i to, co sam zobaczyłem w - powiedzmy - 1981 roku, nie dałoby się uchwycić nawet najczulszym obiektywem. Fotografia jest nieczuła na stany ducha. I tylko w szczęśliwych przypadkach sama je stwarza. Na to jest wiele widocznych dowodów.
Henryk Waniek
|